KB#6 - wolne rozważania o śmierci

22 grudnia zbliża się niebłagalnie, więc pora żebym i ja coś napisał na temat śmierci w RPG.


Jako MG nie miałem zbyt wielu okazji żeby zginąć. Z drugiej strony należę do grupy prowadzących, którzy niechętnie uśmiercają postacie graczy, co wynika raczej z działania na własną korzyść, a nie miłosierdzia.


Śmierć, z jaką się spotkałem podczas gry w RPG, tak jak w życiu, zawsze wywoływała różne emocje, bądź pobudzała do refleksji i zastanowienia się nad pytaniem: Co dalej?


W kwestii refleksji nad postacią to, gdy zginął mój pierwszy bohater, byłem wściekły. Nie żałowałem go wtedy po prostu byłem wściekły na kolegę, który wbrew wszelkiemu rozsądkowi i zasadom zabił mnie dobijając do pali, na które spadłem. Ta pierwsza strata przeszła bez większego echa, po prostu nie byłem jeszcze zżyty z moim alternatywnym ja, albo/i jeszcze inaczej je traktowałem. Z czasem coś się zaczęło zmieniać, człowiekowi zaczęło zależeć na postaciach, które prowadził. Czasami było to zwyczajne zżycie, innym razem dochodziła strata materialna w postaci zebranego ekwipunku i doświadczenia. Pamiętam jak kiedyś musiałem uśmiercić postać Rycerza Solamnijskiego. Przegiąłem z przeciwnikiem i drużyna poniosła konsekwencje. Graliśmy razem długo i przez kilka dni miałem wyrzuty sumienia, a kumpel był dość podłamany. Wpadłem nawet na pomysł jak przywrócić go do sesji, ale jakoś nie wyszło, to były jedne z ostatnich regularnych sesji starej ekipy.


Kilka razy zdarzyło się, że śmierć była tuż, tuż i cudem jej uniknąłem, czy to za sprawą MG czy punktów przeznaczenia. Zawsze potem następowała refleksja nad tym, co się wydarzyło, ktoś ten efekt nazwał już inicjatorem. Mam takiego krasnoluda, niezły wyjadacz na trzeciej profesji. Jest to moja jedyna postać do Warhammera, i co więcej stworzyłem ją na samym początku zaistnienia polskiej edycji WFRPG. Gurthem grywałem przeważnie na konwentach, raz na „Zimie z RPG” trafił mi się MG, straszny rzeźnik. Niby powolutku, spokojnie, jakaś mała przystawka na początek. Po to tylko żeby na koniec zrobić wielkie bum. No i zrobił, znaleźliśmy się w Kislevie atakowanym przez chordy Chaosu. Odział biegł w szeregu wąską uliczką. Nagle pomiędzy nas wpadł rycerz chaosu na koniu. Wszystko działo się niesamowicie szybko, chłopaki padali jeden za drugim, mnie samemu udało się wcisnąć pod konia i obserwowałem to wszystko spod niego. Na koniec oberwałem kopytem i straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem leżałem spętany na wozie wraz z innymi którym udało się przeżyć. Chwilę potem wszyscy wylądowaliśmy w rzece. Uratowały mnie PP, nie było innego wyjścia. Szybkość całej akcji, zwrot wypadków i ogólne spojrzenie na to, co się wydarzyło w Kislevie chodziło mi po głowie jeszcze kilka dni. Innym razem należałem do oddziału solamnijskiego. Dotarliśmy do zamku zamieszkanego przez złe smoki, będące pod ludzkimi postaciami. Cała sytuacja dotarła do momentu, w którym albo mieliśmy stracić honor albo stanąć do pojedynku. Wszyscy wiedzieli, że nie mamy najmniejszych szans, ale decyzja była jednoznaczna. Z namaszczeniem zwinęliśmy sztandar i przekazaliśmy go giermkom wraz ze szczegółowymi instrukcjami. Cały odział, czyli kilku rycerzy, stanął w pełnym rynsztunku na placu pojedynkowym. Wszyscy przegnaliśmy się by zaraz potem z okrzykiem bojowym ruszyć na przeciwnika. Jakie było nasze zdziwienie gdy tuż przed zwarciem wszystko rozpłynęło się w powietrzu – cała akcja była perfidną iluzją naszego MG. Bliskość, rzekł bym nawet namacalności śmierci nadała obydwu tym wydarzeniom niesamowitego efektu. Wtedy naprawdę poczułem się jak niedobitek po najeździe chaosu i rycerz solamnijski głęboko wierzący w słowa Est Sularus Oth Mithas.


Raz zdarzyło mi się zagrać piękna sesję. Nie fajną, nie super, nie najlepszą, po prostu piękną. Grałem postać tragiczną, z góry skazaną na śmierć. To był rycerz (chyba znów solamnijski), którego ukochana została zabita przez Lorda Sotha. Jego nowym i jedynym celem życia stało się znalezienie lorda i pomszczenie swej ukochanej. MG dał mi tą możliwości. Wraz z giermkiem stanęliśmy u bram zamku lorda Sotha. Jak Jurand czekałem pod bramą, wzywając mordercę mojej ukochanej na pojedynek. W końcu Soth pojawił się w bramie. Ustawiliśmy się do natarcia. Po drugim najeździe na kopie skończyłem z jego drzewcem w swojej piersi. Całość przygody trwała jedną sesję, ale to było piękne.


Śmierć sama w sobie jest straszna, zwłaszcza w realnym życiu i nic tego nie zmieni. Będziemy jej unikać za wszelką cenę. RPG jago rzecz fikcyjna pozwala nam obrać śmierć z jej grozy i skupić na innych aspektach. Jako Mistrzowie gracze możemy wykorzystać jej motyw w celu uzyskania bądź doznania różnych efektów. Jakich zapytacie? To już zależy tylko od nas.

Komentarze

  1. Ups A ja się spieszyłem bo myślałem że czas jest do 22.12. A tak właściwie jest następca?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem skąd się wziął ten 20, sam się nakręciłem. No a żeby nie było przekłamań zmieniłem na 20-ego.
    Nie nie ma, cisza. Zostały jeszcze dwa dni, zobaczymy

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty